Stałam zastanawiając się jak zaatakować swój cel, by ten nie miał szans uniku. Niestety taki plan nie był możliwy, gdyż mój wróg był znacznie silniejszy ode mnie. Nim się spostrzegłam z zamrożonego strumienia wystrzeliło we mnie setki lodowych igieł, odskoczyłam od razu do przodu, gdyż z tyłu też leciały w moją stronę, a przeciwnik już stał z mieczem obok mnie. Ciął pomiędzy pępkiem, a mostkiem, by nie dać mi możliwości kucnięcia, ani wyskoczenia nad atak zatem miałam tylko jedno wyjście. Gdybym cofnęła się dostałabym igłami, które jeszcze leciały, gdybym zrobiła krok w prawo oberwałabym cięciem, gdybym kucnęła ściął, by mi głowę, zaś gdybym skoczyła bez zebrania chakry odciąłby mi kończyny, a na skupienie chakry czasu nie miałam zatem jedyną opcją był ruch w lewo - w stronę strumienia. Rzuciłam się w bok turlając się i w tym momencie ujrzałam, że lecą we mnie z innej strony lodowe senbon. Nie miałam szans uniku zatem rozłożyłam się nie kończąc obrotu, by nie dostać w głowę, którą zasłoniłam rękami. Igły wbiły się w cały mój lewy bok, lewą rękę i kawałek uda. Szybko podniosłam się spoglądając na wbite we mnie małe sople lodowe, które zaczynały barwić się na szkarłatny kolor. Nie czułam bólu, technika działała. - Wpadasz w pułapki jak dziecko, Twoje reakcje są tak przewidywalne... Wiesz, kiedyś byłem podobny. W walce zawsze wybierałem najlepszą opcję, tą która ma przynajmniej 50% szans. Jeżeli nie było tyle uciekałem przed przeciwnikiem. Jeżeli wróg był silniejszy, uciekałem, jeżeli wróg był na równi ze mną, lecz nie znałem jego umiejętności - uciekałem. Ty znasz moje umiejętności i jest to Twoja misja więc uciec nie możesz, lecz w normalnej sytuacji uciekłabyś, a z pewnością zrobisz to jeżeli jeszcze trochę nie uda Ci się czegoś dokonać. Zamykając Cię w pułapce, w której wyjście rzekomo mające najmniej procent szans na powodzenie jest najlepszą opcją, a to mające najmniej najgorszą to najprostszy plan na walkę z Tobą. A dlaczego? Bo w walce kierujesz się rozumem, kalkulacją i wyuczoną techniką. Brak Ci finezji oraz determinacji, nie kierujesz się intuicją. Dlatego przegrasz. - mężczyzna rozgadał się, a ja w tym momencie wyciągnęłam z siebie wszystkie lodowe senbon. Niestety słuchając go musiałam przyznać mu rację. Zasady jakie podał - kierowałam się nimi i nigdy nie odchodziłam od nich. Nie było sensu niepotrzebnie ryzykować jeżeli chodzi o własne życie, a finezja? W walce liczy się skuteczność. Efektywność nie efektowność. Podchodząc do jego toku myślenia musiałam zrobić coś nielogicznego, czego się nie spodziewa i zaskoczy go, czegoś czego nie zna. Rozłożyłam dłonie na boki, a ostrza z pierścieni na kciukach wysunęły się, wtedy to przystawiłam je sobie do przedramion i przecięłam je, zaś wypływająca krew od razu zmieniła się w dziwne strugi poruszające się w powietrzu, lecz nie opadające, ciągle połączone z raną. Machnęłam rękoma na boki jakby próbując strzepnąć posokę z ciała, a ta utworzyła się w dwa 60cm ostrza, wygięte niczym szpony kruka. Ruszyłam w jego stronę, ten stał spokojnie z lodowym mieczem w prawej dłoni. Gdy zbliżyłam się cięłam prawym "pazurem" w jego szyję, lecz ten odsunął się. Widząc to w ostatnim momencie wydłużyłam swoją broń, która niestety tylko drasnęła go, zrobiłam obrót i wstecznym cięciem miałam nadzieję nabić jego gardło i rozerwać je ciągnąc do siebie, lecz ten zablokował mnie swoim mieczem, który od razu zaczął zsuwać się na moje przedramię, by je odciąć. Odskoczyłam obracając się, by samej nie pociągnąć jego techniki. - Po moich słowach wpadłaś na pomysł ukazania mi czegoś co łamałoby moją opinię na Twój temat. Coś co powinno mnie zaskoczyć swoim brakiem logiki. To wszystko przewidziałem, jesteś dla mnie otwartą książką. - moja twarz pozostała chłodna, lecz wewnątrz chwilowo zdenerwowałam się, gdyż miał rację. Oprócz dostrzeżonej wcześniej szybkości zauważyłam, że również dostrzega rzeczy znacznie szybciej niż ja. Przegrywałam pod każdym aspektem, ale dalej miałam ukrytego asa - możliwość walki w dystansie za pomocą mojego Kekkei Genkai, które po wydłużeniu stawało się wielokrotnie szybsze i ostrzejsze. Niepokojące uczucie bijące z Przeklętej Pieczęci nie dawało o sobie zapomnieć. Im dłużej walczyłam, im bardziej się starałam, im intensywniejsza była walka tym mocniej czułam, że coś stara się zamglić moją świadomość, coś chcę przejąć mój umysł, a może samo moje ciało? W dodatku, gdy chwilowo poczułam złość, obraz w moich oczach został zakryty czarną mgłą, czyli Przeklęta Pieczęć reagowała na mój gniew, który był dla niej niczym woda dla spragnionych krzewów. Pozwalała im rozwijać się, rosnąc zakrywając kwiaty. W końcu postanowiłam znów ruszyć, skoczyłam w jego stronę tnąc najpierw w jego brzuch, zablokował atak, a w tym momencie cięłam ukośnie w jego ramię, lecz odskoczył. Nie miał możliwości zablokowania, odebrałam mu ją. Zatem skoczyłam za nim tnąc w jego brzuch lewą ręką, zablokował znów, wtedy prawą skierowałam w gardło, lecz ten gołą dłonią, a dokładniej samymi palcami złapał moje ostrze w szerokim płazie i złamał je. Znów nie wyraziłam żadnej emocji, lecz w głębi duszy poczułam strach, który jeszcze mocniej zadziałał na Przeklętą Pieczęć niż gniew. Całkowicie zamroczona, odcięta od zmysłów odskoczyłam do tyłu nie wiedząc co się stało i co się dzieje. Nie dość, że musiałam walczyć z przeciwnikiem, to jeszcze z samą sobą. - Jak to możliwe? Jak złamał moje ostrze? Przecież w tej długości jest strasznie twarde. - zastanawiałam się odzyskując spokój umysłu, a co za tym idzie i opanowując to uczucie z Kyōki no Juin. Nie mogłam w dalszym ciągu uwierzyć, że zdołał to zrobić. Nie dość, że złapał je, to jeszcze zatrzymał gołymi dłońmi, a na koniec złamał. To wszystko nie mieściło mi się w głowie. - Haha! Zastanawiasz się jak tego dokonałem? Używasz krwi do walki. Krew w 90% składa się z wody, a ja dominuję wodę! Panuję nad nią swoim lodem, który jest według moich próśb. Gdy zechcę, by się łamał, łamie się, gdy zechcę by tworzył kolce, tworzy. Jestem panem lodu, a zatem i wody, idąc tym tropem jestem panem również krwi, Twojej krwi, którą walczysz. - zaczął się śmiać będąc dumnym z siebie, ze swoich umiejętności, ze swojej mocy. Ja zaś stałam zdezorientowana. Nie miałam szans w walce wręcz, nie miałam szans w szermierce, nie miałam szans swoim Raitonem, a ostatnia deska ratunku, moja najlepsza, najsilniejsza umiejętność właśnie zawiodła, lecz nagle dotarło coś do mnie. Wystarczyło przyśpieszyć moje ostrza, by nie mógł ich złapać, a zatem i zamrozić oraz złamać. Spojrzałam na swoje prawe ostrze, które było złamane w połowie i nie chciało zmieniać kształtu oprócz wydłużania się, lecz omijając zamrożoną część. Rozluźniłam krew zmieniając ją w płynny stan, a zamrożona część upadła na ziemię. Zatem nie miałam kontroli nad zlodowaciałą. Wiedziałam to przecież, był taki eksperyment w Kiri-Gakure, gdy byłam jeszcze obiektem badań tej organizacji. Niby wiedziałam, a teraz zapomniałam i dopiero sobie zdałam sobie sprawę z kolejnego problemu w tej walce. Odskoczyłam jeszcze kawałek ustawiając się 3m od wroga i zmieniłam drugie ostrze w strumienie krwi unoszące się nad ziemią, poruszały się niczym zwolnione w czasie bicze. W pewnej chwili machnęłam dłońmi na boki rozstawiając szeroko nogi, a moja posoka przyjęła formę 320cm ostrzy. Nieco dłuższych niż w podstawowej formie. Mój as, jedyna broń, która nie mogła zawieść. Jeżeli, by to się stało musiałabym uciekać, a chciałam robić to już dawno temu.
|
[html] <align="justify">Między mną, a użytkownikiem Hyoutonu było około dwunastu metrów odległości. Stał zadowolony z lodowym mieczem w ręku i przyglądał mi się wzrokiem, który wskazywał jasno, że nie uważa mnie za zagrożenie. Znał mnie w walce tak dobrze, jak ja sama siebie nie znałam, a wszystko dlatego, że niegdyś był identyczny. Moje ostrza z krwi miały ponad trzy metry długości. Im dłuższe się stawały, tym szybciej się poruszały, a przynajmniej im dalej im było do mojej ręki. Mój przeciwnik wciąż był w doskonałej kondycji. Nie zdołałam go skutecznie trafić chociażby jeden raz. Moje szanse na wygraną spadały z każdą kolejną nieudaną próbą, podczas której odsłaniałam swoje umiejętności. Jego lód miał zbyt wiele zastosowań oraz form, aby musiał się przejmować ukrywaniem tego, co potrafi. I tak nie mogłam przewidzieć co się wydarzy. Dawał mi teraz dyktować rytm, bo go to bawiło. Wiedział też, że będę próbowała działać wbrew swojej logice. Byłam na straconej pozycji, a moje szanse na zwycięstwo określiłabym jako żenująco niskie. Musiałam walczyć, ale pojedynek był znacznie trudniejszy, gdy w głowie panowało przekonanie o nadciągającej porażce, a zatem również śmierci. Im bardziej byłam skupiona na walce lub myślach, tym mocniej czułam, że Przeklęta Pieczęć na mnie wpływa. Uczucie, jakby coś próbowało odsunąć mnie od władzy nad własnym ciałem. Czarna mgła wdzierała się do wizji oraz umysłu. Czułam ją, jak pochłania mnie powoli, ale próbowałam z tym walczyć na ile mogłam. Gorzej, że wraz z mgłą pojawiały się dziwne, pokręcone wyobrażenia, słowa i pomysły. Nie miałam teraz czasu na to, by je analizować, zatem były jedynie tłem. Niepokojącym, pokracznym tłem.
Czekał na mój atak. Oczywistym było, że mój zasięg ostrzy z krwi wzrósł, lecz znacznie mniej oczywistym był ich znaczny wzrost szybkości. Nie mogłam go w pełni zaskoczyć, bo spodziewał się ataku moim Kekkei Genkai, jednak zapewne nie spodziewał się, że szkarłatna broń tak drastycznie przyśpieszy, a szczególnie, gdy pozornie przybrała na rozmiarach. W końcu krwi było tyle samo, co w wersji podstawowej, krótkiej. Waga się nie zmieniała, a jedynie długość, kształt i grubość.
Ruszyłam w jego stronę. Nie było sensu bawić się w podchody. Czułam już zmęczenie walką, ale nie czułam bólu. Technika wciąż działała i, prawdę mówiąc, gdyby nie ona, to leżałabym pewnie na ziemi niezdolna do podniesienia się. Lodowe senbony poważnie zraniły moją lewą stronę ciała, ale najbardziej nogę. Nie traciłam chakry na leczenie się, gdyż w tym momencie nie było to niezbędne. Rany nie zagrażały życiu, ani nie przeszkadzały mi. Mogłam je zignorować przynajmniej teraz. Gęsty śnieg, który już zalegał obficie na ziemi schładzał powietrze na tyle, że nawet nie czułam palącego uczucia w mięśniach i płucach, które powoli odmawiały posłuszeństwa. Biały puch tylko w niektórych miejscach nosił ślady krwi. Krwi, którą straciłam przy wyciąganiu lodowych senbonów, gdyż teraz każda z niewielkich ran zakończona była maluteńkim ostrzem, które to tamowało krwotok. Moja umiejętność ratowała mi życie już przy niejednym krwawieniu. W końcu blizn miałam sporo i to one sprawiały, że ludzie patrzyli na mnie w ten, a nie inny sposób. Nie zakrywałam ich, bo nie wstydziłam się za nie. To nie ja powinnam się wstydzić za te blizny.
Weszłam w zasięg swoich szkarłatnych “szponów” i od razu cięłam lewym na wysokości gardła. Mężczyzna nie był zaskoczony szybkością mojej broni. Szybko wystawił swój lodowy miecz, aby zablokować mój atak, jednak zdziwiło go coś innego - blok się nie powiódł. Moje ostrze zaczęło przechodzić przez ostry sopel lodu, jakby ten nie stanowił dla niego większej przeszkody. Użytkownik Hyoutonu był jednak na tyle szybki oraz spostrzegawczy, że zdążył odchylić się do tyłu. Moje ostrze dosłownie zadrapało go w krtań i była to pierwsza “rana” jaką mu zadałam. Śmieszne, drobne zadrapanie, jakby niesforny kot skorzystał ze swych pazurów. Różnica poziomów między nami była drastyczna. Kawałek jego mroźnego oręża upadł na ziemię, ale broń szybko zregenerowała się z powrotem. Jego twarz wyrażała teraz drobne zaskoczenie, lecz nie miałam ani ja, ani on czasu na dalsze emocje i wyrażanie ich mimiką. Kolejne cięcie wykonałam natychmiast po pierwszym. Było ukośne - od dołu do góry, prawym przedramieniem. Szybko zrozumiał, że nie może krzyżować ostrzy ze mną, zatem uderzył niczym pałką w bok mojego “szpona”. Krucha, szkarłatna broń pękła, rozsypując się na drobne kawałeczki. Zauważyłam jedynie błysk w jego oku, gdy zaraz po tym pchnął prosto w moją krtań swoim lodowym mieczem, jednocześnie doskakując. Zasłoniłam się przedramieniem, a jego oręż został rozpłatany na pół - sam naciskał na moją Gałąź Grzechu, jednak odpowiednio szybko zareagował, zanim ostrze dotarło do dłoni. Puścił, prawdopodobnie, ulubioną zabawkę, czyli lodowy sopel i chwycił mnie za nadgarstek ręki, która posiadała nienaruszony “pazur”. W tym momencie ten skruszony zmienił swoją formę na znacznie krótszą, którą chciałam rozpruć mu brzuch. Były to ataki desperackie, z niewielką szansą na powodzenie, ale lepszych nie miałam. Powinnam była się wycofać, a jednak wciąż walczyłam. Ta misja mnie przerastała. Nie byłam na nią gotowa. Myśl, że to nie ja zaznam przyjemności zabijania była czymś nowym, świeżym, ale nieprzyjemnym. Aczkolwiek może ekscytującym. Ostrze prawie go dosięgnęło, ale tę rękę również chwycił za nadgarstek. Jego uścisk był znacznie silniejszy, niż mój. Fizycznie mnie znacznie przewyższał, jednak teraz, zdawało się, zapomniał o moim żywiole chakry. - Ile jeszcze jesteś w stanie mi zaprezentować? Czego jeszcze nauczono Cię w Konosze? - odezwał się, zdradzając, że jego nieuwaga spowodowana była lekceważeniem mnie. Mój wzrok znów przysłoniła ciemna mgła, a chakra, którą miałam zamiar uwolnić do techniki Raitonu gwałtownie nabrała siły. Poczułam, jak moje ciało wypełnia siła, ale jednocześnie odsuwa mnie od świadomości. Z moich palców zaczęły wychodzić wyładowania, mężczyzna odskoczył do tyłu, puszczając mnie tym samym, lecz fala wyładowań zdążyła go dosięgnąć. Najpierw ledwo musnęła go, paraliżując lekko ciało, by wtedy objąć je mocniej. Byłam tym zaskoczona tak samo, jak on. Uśmiechnęłam się szeroko, a następnie ciężko westchnęłam zadowolona z trafienia. Uśmiechnęłam? Ja? Co się działo? Nagle spoważniałam. Przecież nie uśmiecham się. Właściwie czym była ta siła, którą czułam? Nim zdążyłam się zastanowić, to moje ciało nagle się poruszyło. Jednak nie było to spowodowane czyimś działaniem, a moim własnym. Rozłożyłam ramiona szeroko na boki, a ostrza z krwi wydłużyły się do prawie czterech metrów. Nabrały także na grubości. To nierozsądne, dlaczego tak zrobiłam? Zużycie takiej ilości krwi było ryzykowne, mogłam zasłabnąć szczególnie przy zmęczeniu i ukrytym bólu. A jednak to zrobiłam i dopiero teraz dostrzegłam, że moje obejmują szlaczkowate wzory. Uderzenie, które poczułam było wewnątrz mnie. To była chakra, ale nie moja. Mgła zgęstniała, zupełnie straciłam racjonalne myślenie i pozostałam jedynie obserwatorem, nie do końca zdolnym nawet do komentowania i rozumowania wszystkiego we własny sposób. Przykucnęłam, a mężczyzna przez ten czas wytworzył w prawej ręce kolejny miecz i również kucnął, by dotknąć ziemi. Jego ciało do końca nie było jeszcze władne po Raiton: Jibashi, ale był wytrzymały. Pewność siebie nieco znikła z jego twarzy, ale zawitała na mojej ponownie w formie uśmiechu, obrzydliwie szerokiego, takiego, jakiego nienawidziłabym widzieć u siebie. Nagle coś zaczęło wyrastać wokół mnie, jakby filary stworzone z lodu. Wystrzeliłam się do przodu, wprost na przeciwnika, który stał może dziesięć metrów ode mnie. Odbiłam się jeszcze od wyrastającego z ziemi lodu, by obydwoma szponami ciąć do środka - by ściąć głowę użytkownika Hyoutonu. Moja szybkość praktycznie się podwoiła, ale to nie to było największą siłą w tym momencie. Mój styl walki stał się inny. Przecież wystarczy, że wystawiłby lodowy miecz przed siebie, a nadziałabym się na niego. W końcu wciąż był szybszy. A jednak ja z uśmiechem dokonałam tego, właściwie, samobójczego ataku. Przeciwnik ponownie był widocznie zaskoczony. Złapałam go w niewygodnej pozycji do uniku - kucnięciu. Moje szerokie szpony uniemożliwiały ucieczkę w bok, a do tyłu była niemożliwa z tej pozycji. Rzucił się do przodu, twarzą w śnieg. Moje krwawe ostrza z sykiem przecięły powietrze, zaś ja wylądowałam na jednej nodze i niczym w tańcu wykonałam piruet - dziwny, groteskowy, ale zabójczy. Moja szkarłatna broń śmignęła dookoła, trafiając podnoszącego się mężczyznę w plecy. Rana nie była głęboka, ale z pewnością bolesna. Upadł na kolano, ale szybko podniósł się i odskoczył do przodu, odwracając się w powietrzu i stając plecami do lodowych filarów, które miały mnie zamknąć. Miałam go w potrzasku, jednak nie kontynuowałam ofensywy. - I jak Ci się to podoba? Prezent od Konohy. Fajny, nie? Zajebisty. A wiesz co jest najlepsze? Że go nienawidzę. - i chociaż wypowiadałam te słowa, to nie były one moje. A przynajmniej chciałam tak myśleć. Roześmiałam się, rozbawiona własnym absurdem. Coś mieszało mi w głowie. Sprawiało, że moje i... nie moje myśli mieszały się, tworzyły niespójną, dziwną całość. Zawiązałam pieczęcie, a mężczyzna przyglądał mi się uważnie. Wciąż trzymał w ręce miecz. Z mojej dłoni zaś wydostawały się wyładowania, które nabrały na sile i uformowały psa lub wilka - jak kto woli. Ten jednak nie ruszył do ataku. - Siad. - odezwałam się wskazując na niego palcem, a ten usiadł wedle mojej woli. W końcu był moim tworem. - Ha, hahaha! No tak, oszalałaś! Zupełnie Cię pojebało gówniaro. Źle się będę czuł zabijając Cię, ale ukrócę Twój smutny żywot. - powiedział, wbijając lodowy sopel w ziemię. Zaczął wiązać pieczęci, a ja założyłam dłonie na biodra i obserwowałam widocznie zaciekawiona tym, co się za chwilę wydarzy. Czekałam na swoją śmierć. Ze śniegu przed nim zaczął formować się jakby wąż, a jednak szybko przybrał formę dużego, białego tygrysa, który pomknął na mnie. - Mój wilk jest fajnie-. - nie zdążyłam dokończyć wypowiedzi. Śnieżny twór uderzył z całej siły w moją klatkę piersiową, usłyszałam trzask, a później zostałam odrzucona daleko do tyłu. Czułam jak zahaczam o ziemię swoimi krwawymi szponami, jednak nic nie widziałam. Śnieg zalepił moje oczy. Po takim uderzeniu nawet nie myślałabym się podnosić, ale jednak natychmiast usiadłam, przecierając oczy przedramieniem. Coś chciałam powiedzieć, ale jedynie zakasłałam, wypluwając krew przed siebie. Mój zwierzak z błyskawic wciąż siedział na swoim miejscu i nadal miałam z nim połączenie za pomocą wydłużonego wyładowania. Normalnie dawno rozkojarzyłabym się na tyle, że technika zostałaby przerwana, ale nie teraz. - Jebnięta jesteś. To te znaczki? To świadomość śmierci? Zawsze taka byłaś, ale ukrywałaś? - chociaż byłam silniejsza niż kiedykolwiek, to wciąż użytkownik Hyoutonu miał przewagę. Zbliżał się powoli do mnie z lodowym mieczem, który wyciągnął z ziemi. Dobrze znał siłę swojego śnieżnego tygrysa, więc spodziewał się, że już sobie nie powalczę zbyt długo. Szedł tak, jakby chciał mnie dobić. Patrzyłam na niego z miną wyrażającą zdezorientowanie. Jednak powoli na twarz wypływał mi uśmiech. Tym większy, im bliżej się znajdywał mnie. - Do nogi! - odezwałam się wesoło, gdy mężczyzna był może ze cztery metry ode mnie. Nieco zwolnił, patrząc na mnie jak na idiotkę, ale już podnosił broń, by zadać ostatnie cięcie. I wtedy w jego plecy uderzył wilk z błyskawic. Potężna dawka wyładowań przeszła przez ciało użytkownika Hyoutonu rzucając nim na boki, aż w końcu odrzucając lekko do tyłu, zupełnie sparaliżowanego, chociaż nie leżącego, a na wpół siedzącego. - Hahaha, żebyś widział swoją minę. Mówiłam, że mój wilk jest fajniejszy, to nie słuchałeś! - i zaczęłam zachodzić się ze śmiechu, aż ciężko było mi złapać oddech, a tym bardziej, gdy śmiech zmienił się w kaszel, podczas którego coraz więcej krwi wydostawało się na zewnątrz. W końcu to ja postanowiłam wykończyć swojego przeciwnika, więc z trudem wstałam, chwiejąc się na nogach. Wzrok mi się rozmazywał już nie tylko przez czarną mgłę, którą widziałam, ale przez wyczerpanie i rany. Nieco inne problemy z poruszaniem się miał mój oponent. Jego całe ciało drżało, jakby wciąż było rażone Raitonem, a jednak walczył z tym, wymuszając na sobie zmianę pozycji na czworaka i dopiero z niej niezgrabną próbę wstania na równe nogi. Jego lodowy miecz leżał gdzieś na ziemi, więc nie próbował go nawet podnieść. Sięgnął do kieszeni, wyciągając z niej mały zwój, rozwinął go, gdy zbliżałam się do niego nieśpiesznie. Prosta, najzwyklejsza katana pojawiła się w jego dłoni. Machnęłam prawym przedramieniem, próbując trafić go jakkolwiek, ale chociaż jego ruchy były niezgrabne, niepewne, to wciąż dawał radę reagować na czas. Ja też znacznie zwolniłam. Celował w bok moich szponów swoimi cięciami. I chociaż tym razem nie był w stanie ich skruszyć, to dawał radę przekierować mój atak. Atak, a nawet kilka ataków, gdyż po pierwszym nastąpiło jeszcze sześć - trzy prawym ostrzem, trzy lewym. Podczas nich wciąż się do niego zbliżałam, aż byłam na tyle blisko, że musiał zareagować. Wychylił się do przodu z pchnięciem skierowanym w moją krtań. Ja zamiast zrobić unik, to wystawiłam dłoń, właściwie samej nabijając ją na ostrze jego oręża. Zimna stal przeszyła mi rękę, jednak druga wymierzyła mu cios w twarz. Prawy sierpowy zachwiał nim, ale zaraz po nim był kolejny prawy sierpowy, który nie miałby szans na trafienie, gdyby nie ta dziwaczna walka. Zamroczyło go, rozluźnił chwyt na katanie, którą chwyciłam mocniej przebitą dłonią i szarpnęłam, rozcinając sobie rękę bardziej, ale też zabierając mu broń, która upadła na bok. Dziura w dłoni zaczęła mocno krwawić, ale szybko utworzyłam dwa ostrza z jednej i drugiej strony otworu, by powstrzymać wykrwawianie się. Użytkownik Hyoutonu lekko odsunął się, a wtedy trzeci prawy sierpowy śmignął przed jego twarzą, a to oznaczało, że zaraz za pięścią było szkarłatne ostrze. Mężczyzna w ostatnim momencie schylił się. Gdyby miał długie włosy, to pewnie by je teraz stracił. Z kucnięcia wybił się do przodu i uderzył prawym prostym w mój brzuch. Uderzenie sprawiło, że wyplułam kolejną porcję krwi i odsunęłam się, rozstawiając szeroko nogi, aby nie upaść. Mgła robiła się jeszcze gęstsza, nie tyle zasłaniała widok, co wypełniała więcej przestrzeni, nabierała na rozmiarach i masie, że czułam się coraz mniej i mniej sobą, coraz mniej właścicielką tego ciała. Płonące uczucie wydostało się z mojej klatki piersiowej, zaczęło się rozchodzić dalej, obejmować całe ciało. Źródłem była Przeklęta Pieczęć. Zaraz po tym uczuciu nastąpił zastrzyk chakry i, przede wszystkim, sił. Moje ciało zaczęło się zmieniać. Czułam to zanim zauważyłam. Moja skóra nabrała odcienia szarości, zaś włosy zmieniły się na barwę bliźniaczą krwi. Moje oczy też się zmieniły. Teraz nie tylko źrenica, która stała się pionowa, była czarna, ale także otoczenie szkarłatnej tęczówki. Zęby nagle zaostrzyły się, przypominały zwierzęce kły stworzone do rozszarpywania ofiar i ich truchła. Najdziwniejsze dla mnie były jednak rogi - para rogów wychodzących z boku czaszki i wygiętych do przodu. Stałam tak, z szeroko rozstawionymi nogami, z pochylonym ciałem i spuszczoną głową. Z twarzą ukrytą we włosach. - Czym Ty jesteś... - warknął mężczyzna. Chwilę milczałam, ale moje ciało zaczęło się trząść. Nie z bólu, wyczerpania, siły czy zimna, a chichotu. Cicho śmiałam się, aż w końcu stanęłam normalnie, prosto, chociaż z głową przechyloną na bok. Patrzyłam na niego oczyma nienaturalnie szeroko otwartymi. Na twarzy miałam obłęd. - Jestem... - zaczęłam, jakbym sama nie znała odpowiedzi na to pytanie. Chwyciłam dłonią swój róg, jakby chcąc go złamać lub sprawdzić jego prawdziwość. - ...może demonem, a może tylko sobą. A może mnie tu nie ma?! Może Ciebie też tu nie ma! Nie, nie, jesteś, w końcu pytałeś czym jestem... no to musisz zniknąć! O tak, zniknąć i to szybko! Szybko, zanim się wyda, że narozrabiałam! - mój głos był przepełniony tak wieloma emocjami, że ciężko mi było samej stwierdzić czy byłam wesoła, czy zagubiona, czy przestraszona. Byłam szalona w tym momencie. Nie rozumiałam samej siebie. - Jebana gówniaro. Zamorduję Cię! Posiekam na kawałki! - chociaż brzmiał na zdenerwowanego, to widziałam w nim strach. Bał się mnie, bo wiedział, że postradałam zmysły i że nabrałam siły. To sprawiało, że byłam śmiertelnie niebezpieczna nawet jeżeli wciąż byłabym od niego słabsza. - Siekać, siekać, siekać. Mieszać, mieszać, mieszać. - moje słowa traciły jakikolwiek sens. Były jakimiś urywkami myśli, które już nawet nie wiedziałam czy należały do mnie, czy do tego obłędu, który mną zawładnął. Podczas powtarzania słów machałam głową na boki jak prawdziwie niespełna rozumu osoba. Za to mój przeciwnik podniósł swoją katanę i odskoczył do tyłu, wbijając ją obok nogi. Ponownie zaczął wiązać pieczęci, chociaż zgadywałam, że kończy mu się już chakra. Od początku wydawał się typem, który nie polegał na technikach, a jedynie wspierał się nimi. Nad nim z mroźnego powietrza zaczęła formować się bryła lodu w formie deltoidu. Ten nagle pękł niczym lustro, ale nie rozpadł się. Ślady pęknięć były widoczne i dopiero po chwili z deltoidu powstało dziesiątki lodowych sopli, które unosiły się w powietrzu. Moje ostrza wydłużyły się jeszcze bardziej, drastycznie, do absurdalnych sześciu metrów. Teraz niewielki ruch wystarczył, aby koniec moich szponów poruszał się szeroko i znacznie szybciej, niż ja mogłabym. Ruszyło na mnie ponad piętnaście sopli, a to nie były wszystkie. Chociaż mogłam ich uniknąć, a przynajmniej unikać tak długo, aż nie zostałabym trafiona, to jednak stałam w miejscu gotowa, aż te znajdą się w moim zasięgu. Wtedy cięłam oboma szponami na X, by później ułożyć przedramiona równolegle do siebie i wrócić nimi do tyłu. Podwójne cięcie rozpłatało kilka sopli, a wsteczny powrót szkarłatnych ostrzy strącił kilka kolejnych. Ale to nie były wszystkie. Im bliżej mnie były, tym mniejszą szybkość miałam, więc prawą ręką szarpnęłam do góry - trzy sople rozsypały się po rozcięciu w pył. Lewa ręka cięła na ukos od dołu do góry, pozbywając się kolejnych trzech sopli. To nie były wszystkie. Jeden wbił mi się w brzuch - tuż pod wątrobą, ledwo ją mijając. Kolejny rozciął mi prawy bok na wysokości mostka. Trzeci miał zamiar wbić się w nogę, ale trafił w piszczel, przesuwając się po kości, rozrywając skórę i mięśnie, a następnie trafiając w ziemię. Czwarty tylko niebezpiecznie śmignął koło mojego ucha, muśnięty moim szponem, ale nie do końca trafiony. Zmieniłam jego trajektorię, chociaż było to bardziej szczęściem, fartem. Mój oponent lekko zachwiał się na nogach, ale wskazał dłonią na mnie, a kolejne sople ruszyły. Ostatnie dziesięć, może więcej. Moje szpony nagle zmieniły się w krew, nabrały luźnej formy, chociaż wciąż kontrolowanej chakrą. Cała krew, która wydostała się z mojego ciała została zebrana do lewego szpona. Nawet ta z prawego ostrza. Na szerokości mojego przedramienia utworzył się nie elegancki, szybki szpon, a tasak. Gruby, stworzony z krwi, szeroki. Zasłoniłam się nim, czując jak kolejny sopel rozpruwa mi nogę - tym razem udo. Ten atak użytkownika Hyoutonu był mniej celny, mniej skoncentrowany. Sople, które miały trafić mój tors lub głowę zderzyły się ze szkarłatnym orężem. Taka utwardzona chakrą krew w tak ogromnej ilości była na tyle twarda, że lodowy sopel wzmocniony chakrą nie miał odpowiedniej gęstości i szybkości, aby chociaż zarysować moją broń. Po zderzeniu pękały, jakby były zwyczajnym lodem, a nie Hyoutonem. Mój tasak z krwi miał niecały metr długości. Był cholernie ciężki do tego stopnia, że musiałam opuścić rękę. Gałęź Grzechu uderzyła o ziemię z hukiem wskazującym na zaskakujący ciężar jak na krew. Ogromną ilość krwi wzmocnioną chakrą. Gdybym była sobą, a nie pochłonięta tym obłędem, to brakłoby mi krwi w całym organizmie, by stworzyć tak brutalne ostrze. Ostrze tak absurdalne, że gdy ruszyłam do ataku na mężczyznę, to musiałam nim ciągnąć po ziemi, rozcinając ją, tworząc w niej szramę. Mój przeciwnik nie miał już sił, a z pewnością chakry. Nie spodziewał się, że ta walka będzie tak wyglądać. Ja też się nie spodziewałam. Nie spodziewałam się też, że go zabiję i to z taką łatwością, gdy już opadł z sił. Stał w miejscu, a ja z całej siły uniosłam tasak, gdy ten znajdował się pod jego nogami. Ciężkie ostrze zaczęło rozpłatać go na pół, jednak nie utrzymałam go, zsunęło się na bok, odcinając jego lewą nogę i prawą połowę torsu od reszty ciała. Truchło uderzyło o śnieg, natychmiast go barwiąc, a ja stanęłam na jego ciele i zaczęłam tańczyć, chociaż było to ciężkie z tym tasakiem, który był jak kotwica u lewej ręki. Zaczęłam coś nucić, śmiać się, a to wywołało znów kaszel. Poważniejszy niż poprzedni. Teraz krew dosłownie wylewała się ze mnie. Nie można było nazwać tego już wypluwaniem. Strumienie krwi wyrzucane były ze mnie skurczami od kaszlu. Wyglądało to jakbym wymiotowała nią, a nie kasłała. I wtedy zasłabłam. Mgła nagle znikła. Poczułam ogromny, niewyobrażalny ból, na który nie byłam gotowa. Nie mogłam nawet krzyknąć. Padłam na ziemię jakbym była ścięta, a cała krew z tasaka zmieniła się w formę płynną, rozlewając na wielką kałużę wokół mnie i truchła użytkownika Hyoutonu, z którego również niemało szkarłatnej posoki się wydostało. Byliśmy olbrzymim, czerwonym kleksem na białym puchu. Czy to był mój koniec?</align>[/html]
|